Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Wojenne wspomnienia byłych mieszkańców Gościsławia, Mielęcina, Osieka i Zastruża

Drukuj
Utworzono: niedziela, 05, lipiec 2015

Wojna będąca źródłem tragedii i nieszczęść towarzyszyła człowiekowi od zawsze. Od początku jego istnienia. Dlaczego jest nieodłączną częścią historii i dziejów świata ? Czy bez niej nie możliwy byłby rozwój i postęp ludzkości ? Wydaje się, że tak nie jest, a jednak już w najstarszych zapisach, kronikach i dokumentach odnaleźć można informacje o nieszczęściach i tragediach wywołanych przez krwawą i okrutną wojnę. Wojnę, której powodem były często małoznaczne i niewielkie zatargi, kłótnie, lub spory. Czasami jednak wojny wywołane były przez straszliwe i chore opętanie, chęć zawładnięcia nad światem i podporządkowania sobie innych narodów. Tak właśnie było w przypadku II wojny światowej. Niemieccy mieszkańcy Gościsławia, Mielęcina, Osieka i Zastruża, którzy w 1945 roku byli jej świadkami pozostawili po sobie wspomnienia, które skłaniają do refleksji nad okrutnością i nieszczęściem tamtych dni. Ich wspomnienia ukazują jakim naprawdę piekłem były działania wojenne na Dolnym Śląsku. Makabryczne historie, nasycone są wszechobecnym strachem, zniszczeniem, mordami, gwałtami i rabunkiem. Mówią nie tylko o haniebnych i odrażających czynach żołnierzy rosyjskich, ale również o zbrodniczych postępkach potworów odzianych w mundury SS, którzy w śnieżnych zaspach mordowali prowadzonych więźniów obozów koncentracyjnych. Te nieznane dotychczas relacje, które poszerzają wiedzę historyczną, są niezwykle cenne i godne szczególnej uwagi oraz prezentacji.

Bertholdsdorf (Gościsław), Bernhard Guske, urodzony w 1929 roku, syn Franza Guske, napisane w 1985 roku:

20 stycznia 1945 roku pojawili się pierwsi uchodźcy ze Wschodu. Następnie bez przerwy długie kolumny z końmi i wysoko zapakowanymi wozami. Pomiędzy nimi szły kobiety z dziećmi i starsze osoby także z wózkami ręcznymi i dziecięcymi. Leżało około 30 cm śniegu i było bardzo zimno. Codziennie przechodziło kilka tysięcy osób. Wielu ludzi na ulicach zostało zabitych z powodu zimna. Zmarli przenoszeni byli do najbliższej wsi lub zostawali na poboczu drogi. Przy następnych opadach śniegu byli zasypywani. Po roztopach kobiety i dzieci będące we wsi musiały zabrać i pochować zmarłych. Gdzie tylko można w wiosce pomagali uchodźcom. Także i ja byłem wykorzystywany przy dalszych transportach uchodźców. Wielokrotnie musiałem z samochodem, nocą odprowadzać uchodźców do Strzegomia. W czasie powrotu z jednej takiej podróży zostałem zatrzymany przez strażników SS, którzy prowadzili kolumnę więźniów z obozu "KZ-Leute" i musiałem podążać za tą kolumną. Więźniowie ładowali na mój samochód tych, którzy zmarli lub upadli i zostali zastrzeleni przez strażników. Po tym jak miałem około 25 martwych więźniów w samochodzie, musiałem ich zawieść do stogu siana, który był przy drodze. Ofiary były rozładowywane przez więźniów i tak pozostawione. Jeden z więźniów szepnął mi, że pochodzą oni z Auschwitz i powinni mieć stąd 15 km do Gross-Rosen. Były też inne kolumny więźniów i jeńców wojennych. Alianccy jeńcy robili dobre wrażenie. Więźniowie "KZ`ler” byli w opłakanym stanie. Obdarte cienkie spodnie i kurtki w paski i narzucone szare koce, nogi owinięte szmatami w drewniakach. Transport z kobietami był strzeżony przez strażniczki w mundurach SS. Nigdy ne widziałem czegoś brutalniejszego. Gdy kobieta upadała i nie mogła się podnieść, była bezlitośnie bita pałkami, a gdy to nie pomogło, została zastrzelona przez strażniczki. Na początku lutego spłynęła powódź uchodźców. Jako ostatni przybyli uchodźcy pochodzący ze Świniar (Weidenhof) i Rędzin (Ransern) koła Wrocławia, na północ od Odry. Zostali z nami. Teraz zostaliśmy poproszeni przez partię aby opuścić wioskę. Każdy widział nędzę na ulicach. Z tego powodu nie chciano isć w żadnej kolumnie. W nocy z 8 na 9 lutego 1945 roku Rosjanie zajęli naszą sąsiednią wieś Pielaszkowice (Pläswitz). W dniu 9 lutego niemieckie wojska zajęły naszą wioskę. Po kontrataku wspieranym przez trzy czołgi Pielaszkowice zostały odbite. Mieszkańcy, którzy nie uciekli, pozostali w przeważającej części wsi. Oni doświadczyli Rosjan tylko jeden dzień. Pomimo ich relacji my nie uciekliśmy.

W tych dniach młodzi chłopcy w mundurach Hitlerjugend byli przydzielani jako żołnierze do Volkssturmu. Staliśmy na straży i jako zwiadowcy musieliśmy chodzić na patrole. Przy moim pierwszym zwiadzie po Pielaszkowicach widziałem pierwszy raz martwych Rosjan i zniszczony rosyjski czołg T-34. Za parkiem folwarku stały trzy spalone niemieckie transportery opancerzone. Niemieckich poległych pochowano. Potem zaczęły strzelać rosyjskie moździerze, musiałem szybko opuścić miejscowość. Dla nas chłopców, to były bardzo straszne, jeśli musieliśmy iść na patrol między Mieczków (Metschkau) i Udanin (Gäbersdorf). Okoliczne miejscowości były już zajęte przez Rosjan. W tych wsiach paliły się co noc domy i stogi ze sianem, czasami było nawet słychać hałaśliwe krzyki. Jako broń mieliśmy tylko długie włoskie karabiny z pięcioma sztukami amunicji. Od ojca miałem jeszcze pistolet i bagnet. Pomimo uzbrojenia, bardzo się baliśmy. Oprócz nas chłopców we wsi było jeszcze 25 piechurów. Rosyjskie posiłki, które szły autostradą w kierunku Wrocławia były stale atakowane przez niemieckie myśliwce. 11 lutego 1945 roku rosyjskie samoloty zaatakowały Mune w Goczałkowie (Kohlhöhe), odległą od nas o 4 km. Od wybuchu bunkrów z amunicją zatrzęsła się ziemia, wybite zostały szyby i zaklekotały drzwi. Tego dnia po raz ostatni zostaliśmy wezwani do ucieczki. Ale nikt nie poszedł. 12 stycznia burmistrz i mieszkańcy wioski, mieli zostać ewakuowani pod przymusem. Jeszcze podczas rozmowy na wiejskiej ulicy, przybiegli strażnicy i rozkazali wszystkim zejść do piwnic, ponieważ zaraz wjadą rosyjskie czołgi. Po dziesięciu minutach przyjechało 10 T-34 i 3 KW-1 wraz z piechotą. Kilku niemieckich żołnierzy wobec beznadziejnej obrony szybko się wycofało. Sierżant powiedział do nas: chłopcy wyrzućcie broń i idźcie do domu. To wszystko szybko się skończy. Poszliśmy za jego radą. Przy wjeździe czołgi rosyjskie strzelały do wszystkiego co się rusza. Od razu, w ciągu jednej godziny było rozstrzelanych czterech mężczyzn: robotnik ze wschodu (Ostarbeiter), pan Bley z Wrocławia, inspektor Wilhelm Gold i pan Sauer. Następnego dnia bez powodu rozstrzelali jeszcze dwóch starszych mężczyzn. Pierwsza grupa pancerna po godzinie pojechała do Pyszczyna (Pitschen). W nocy przeniosła się rosyjska piechota. Kobiety w majątku gospodarczym, przeżyły straszną noc, ponieważ wszystko się tam koncentrowało. Następnego ranka 13 lutego zebrani zostali wszyscy obcokrajowcy i robotnicy ze wschodu. Wzięli najlepsze konie i wozy, ładowali to co wydawało się im wartościowe i wywozili. Po tym jak wyjechali obcokrajowcy, pojawiło się w naszej wiosce rosyjskie działo przeciwpancerne. O godzinie 12-tej zostaliśmy zmuszeni do opuszczenia wioski. Musieliśmy iść kilka kilometrów za rosyjski front. Trasa wiodła przez Udanin (Gäbersdorf), Piekary (Beckern), Konary (Kuhnern) do Różanej (Lederose). Po drodze zabrano nam część naszych koni i pakunków. Zostało nam wtedy kilka razem sprzężonych wozów. Prawie wszyscy mieszkańcy Różanej uciekli, ale wieś wciąż nie była splądrowana. W rzeźni na haku wisiała jeszcze kiełbasa. W sklepie były nadal wypełnione półki. Za dwa dni przybyli pierwsi Rosjanie i urządzili tu szpital. Musieliśmy opuścić kilka domów i sklep oraz wysypać zapasy na stertę na podwórku. Krowy, które jeszcze stały i były przez nas karmione, zostały zabrane. Jak się później dowiedzieliśmy całe bydło, jako potrzebne zaopatrzenia wojska, pojechało do Rosji. Noce stawały się coraz gorsze. Rosjanie za kobietami i młodymi dziewczętami przeszukiwali każdy dom. Zabrali nam wszystkie cenne rzeczy, głównie zegarki. Rewizje i gwałty nasilały się. Byliśmy szczęśliwi, kiedy 19 lutego musieliśmy opuścić Różaną i udać się do domu.


Gościsław z lat 1920-1945 na starej pocztówce (źródło)

Droga powrotna wiodła przez Drogomiłowice (Lohnig), Pichorowice (Peicherwitz), Pielaszkowice (Pläswitz). Na przejeździe kolejowym w Drogomiłowicach leżał zawiadowca stacji. Można było go rozpoznać jedynie po czerwonej czapce leżącej na skraju drogi obok głowy. Przez jego ciało przeszedł cały ruch wojenny. Pędzeni tam przez Rosjan musieliśmy zrobić podobnie. Ponieważ wszystkie konie zostały nam zabrane, trzeba było pchać wozy. Dom wyglądał strasznie. Łopatami musieliśmy usuwać gruz. Był on do wysokości 1 metra w pokojach i przedpokoju. Ubrania zostały wyrwane z szaf, pierzyny poprzecinane i rozsypujące się, porozbijane naczynia i popsute garnki z syropem i kiszonymi ogórkami. Resztki zarżniętego bydła i świń, jak i pióra wyrwane z drobiu walały się po izbach. Bałagan wykorzystywany był ponadto przez rosyjskich żołnierzy jako toaleta. Kto nie widział, to nie może sobie wyobrazić. W stajni nie było lepiej. Krowy zastrzelone dla wyżywienia przez Rosjan na łańcuchach z futrem i wnętrznościami, co okrutnie śmierdziało po kilku dniach. Ponieważ podczas naszej nieobecności nikt nie nakarmił pozostałego bydła, to zostało wypuszczone. Rosjanie zastrzelił go na dla wyżywienia lub same padło. Wszędzie wokół były porozrzucane trupy. 20 lutego 1945 roku musieli zgłosić się wszyscy mężczyźni pomiędzy 18 i 60 rokiem życia. Zostali deportowani na Górny Śląsk i do Rosji. Między Gościsławiem i Pielaszkowicami było zbudowane rosyjskie lotnisko. Wszyscy Niemcy musieli ciężko pracować. Gwałceniu kobiet i dziewcząt między 12 a 70 rokiem życia, które uczestniczyły w pracy, nie było końca. We wsi naprawiane były uszkodzone w walce rosyjskie czołgi. Często widzieliśmy czołgi, które jednego dnia zostały trafione, a następnego dnia rano były już naprawione i jeździły. W tym czasie wieś była ostrzeliwana przez niemiecką artylerię, która znajdowała się na Górze Krukowskiej (Raabenberg). Część domów została zniszczona przez ogień. Kilka innych ze stodołami zostało spalonych przez Rosjan. Po niemieckim kontrataku i przerwaniu frontu w Strzegomiu musieliśmy opuścić wieś 4 marca 1945 roku. Kobiety, które pracowały na lotnisku nic o tym nie wiedziały. Wzięliśmy ich dzieci. Mijając z dziećmi lotnisko krzyczeliśmy do nich. Niektórym matkom udało się stamtąd uciec, inne zobaczyły swoje dzieci ponownie dopiero po trzech tygodniach.

Przeszliśmy przez Mieczków (Metschkau), Kostomłoty (Kostenblut) do Siemidrożyc (Schöbekirch) i Szymanowic (Schönbach). W Szymanowicach w jednym pokoju znajdowało się nas 20 osób. Leżeliśmy obok siebie jak śledzie na posłaniach ze słomy. Podczas tego okresu, tj od lutego do maja, spaliśmy w starej odzieży, dziewczyny i kobiety w długich spódnicach i chustach na głowie. Aby nie być prześladowane przez Rosjan, ukrywały się pod podłogami i w stodołach. Stopniowo wyczerpywane były produkty, kartofle i nie wymłócone zboże w stodołach. Młóciliśmy to ręcznie i mielili młynkami do kawy. Łatwo było o cukier. Część pobliskiej cukrowni w Piotrowicach Wielkich (Groß Peterwitz) była spalona. Na dziedzińcu leżał zapas rozsypanego cukru. Jedynie górna warstwa była z osiadłym brudem. Człowiek nie mógł tylko dać się schwytać, w ogóle w tym czasie wszyscy mężczyźni w wieku 15-70 lat byli wyłapywani i zamykani w obozie. Na bieżąco zatrzymywane były również kobiety i musiały od godziny 6 do 20-tej kopać okopy i inne pozycje. Będąc młodymi chłopcami ukrywaliśmy się, ale 15 marca 1945 roku złapali mnie i mojego kuzyna Heinza. Po marszu autostradą byliśmy następnie sortowani. Bez względu na zmęczenie stawali wszyscy w wieku od 16 do 60 lat. Zapędzono nas do dwóch sali w Neudorf (Kreis Breslau). Tam zabrano nam noże, widelce, zapałki i pieniądze. Sala została przepełniona totalnie i dano nam tylko kilka wiader z wodą. Przez następne dni codziennie dwukrotnie dostawaliśmy ziemniaki ugotowane ze skórą i wodę. Potem przez dwa dni pędzono nas przez Leśnicę (Breslau-Lissa), Uraz (Auras an der Oder) do Rościsławic (Riemberg). Tam bez jedzenia i picia byliśmy zamknięci w składziku na węgiel. Następnego dnia poszliśmy przez Oborniki (Obernigk) do Trzebnicy (Trebnitz). Na całe półtora dnia stałego marszu nie dano nam żadnego wyżywienia. Kto już nie mógł to bity był kolbą karabinu, dopóki nie poszedł dalej. Jednego za nogi strażnik ściągnął do rowu i tam uderzał leżącego, ale nie wytrzymał tego i zmarł. W Trzebnicy zamknięto nas w piwnicy browaru, bez światła. Piwnica została tak przepełniona, że człowiek mógł siedzieć tylko skulony. Jako żywność dawano nam raz dziennie 4 do 6 ziemniaków i pół litra woda. Raz dziennie wszyscy byliśmy wyprowadzani do latryny w browarowym lokalu. W piwnicach za latrynę było jedynie kilka wiader. Ponieważ wielu cierpiało na biegunkę, to często chodzili do tych pojemników. Nie do opisania jest fakt, że ludzie Ci chodzili w całkowitej ciemności pomiędzy innymi. Smród był okrutny. Kto był to modlił się tylko i przeklinał. Z wnętrza musieliśmy wydobywać wielu którzy umierali każdego dnia. Niektórzy musieli wytrzymać takie tortury przez wiele tygodni. Potem ruszyliśmy do Żmigrodu (Trachenberg). Jako żywność dawano nam po 4 ziemniaki i puszkę warzyw z niemieckich zasobów. Nikt nie miał noża lub innego narzędzia, puszkę mogliśmy otwierać tylko przez zbicie na kamieniach. Strażnicy byli surowi. Kto nie mógł iść, był bity i jeśli to nie pomogło, to został zastrzelony. Tylko raz był pół godzinny odpoczynek nad rzeką Barycz (Bartsch) i mogliśmy pić z wodę z rzeki. Podczas marszu nieliczne niemieckie kobiety i dzieci, chciały dać nam wody, aby temu zapobiec każdy kto wyszedł został od razu zastrzelony serią przez strażników. Żmigród był bardzo zniszczony przez ostrzał. Trzymani byliśmy w szkole, której cały kompleks został ogrodzony drutem kolczastym. W około 3 metrowych klasach leżeliśmy na drewnianych deskach w rodzaju półek, w 4 piętra obok i nad sobą. Jedzenia nie było w ogóle. Następnego ranka musieliśmy stawiać się do selekcjonowania. Poszedłem do jednej grupy. Heinz poszedł do innej. Potem jednak zostałem przeniesiony do Heinza. Byłem bardzo szczęśliwy, ponieważ on widział mnie już w Rosji.


Gościsław z lat 1930-1940 na starej pocztówce (źródło)

Wielki pochód ze Żmigrodu do Trzebnicy wyruszył tego samego dnia wieczorem. W marszu powrotnym zmęczeni chłopcy, starsi mężczyźni oraz okaleczeni, mogli nocować w stodole. W Trzebnicy trafiliśmy do baraków, z podwójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego i strażniczymi wieżami. Zostaliśmy tutaj do 14 kwietnia 1945 roku. Baraki były przepełnione. Stały w nich trzy piętrowe drewniane prycze. Miały one około 75 cm szerokości i mieściły dwie osoby. Można było spać tylko na boku i obracać się razem. Zdarzało się, że w środku nocy ktoś spadał z łóżka z wielkim hukiem. Wyżywienie składało się z jednego litra zupy warzywnej na człowieka i jednego chleba dla 20 osób. W dzień chodziliśmy do pracy w różnych rosyjskich komandach "Russenkommando". W jednym z nich musieliśmy rozładowywać worki z pszenicą z rosyjskich ciężarówek w sali do czterech metrów wysokości. Dla głodujących ludzi to był to za duży wysiłek. Ten kto upadał, był bity przez strażników. Od tego czasu mam dyskomfort w dolnej części kręgosłupa. Obozowa latryna zbudowana była z desek ,,Donnerbalken". Znajdowała się tylko kilka metrów od studni, która dostarczała wodę dla całego obozu. Przez to bliski sąsiedztwo wkrótce pojawiła się u nas czerwonka. Utrapieniem było czekanie do latryny, która była za mała dla tak dużego obozu. Codziennie również w tym obozie ginęło po kilka osób. 14 kwietnia 1945 roku wszyscy załadowani zostali na ciężarówki i przewieziono nas do Kępów koło Oleśnicy (Kampern bei Oels). Trafiliśmy do domu, gdzie w 20 osób spaliśmy na posłaniach ze słomy. W końcu nie musieliśmy się martwić o spadanie z łóżka. O godzinie 4-tej byliśmy budzeni i na śniadanie była kapusta i zupa ziemniaczana. O 4:30 wychodziliśmy do pracy. O 13-tej był obiad z tą samą zupą. Potem pracowaliśmy od 13:30 do 20-ej. Dopiero potem mogliśmy iść na nasze posłania ze słomy i dawano nam tą samą zupę i wieczorem dodatkowo jeszcze po dwie kromki chleba. Była poprawa, ponieważ mogliśmy jeść wystarczająco dużą ilość zupy. Do pracy mieliśmy konie. Czterema i dwu skibowymi pługami oraliśmy pola. Kobiety z domu obłąkanych w Lubiążu (Leubus) wkładały ziemniaki w koleiny. Kiedy w Kępach wszystkie pola były już obsadzone, przenieśliśmy się do Tokar (Dockern). Tutaj również wszystkie pola zostały obsadzone ziemniakami, ale na wsi były obecne nowoczesne maszyny „Bulldog” i „Vielfachgerat”. Z Tokar, zostaliśmy przeniesieni do Łosiowa (Lossen) a później do Siedlec (Zedlitz), gdzie tak samo pracowaliśmy. Po kapitulacji twierdzy Breslau, dołączono do nas niemieckich jeńców. Do kuchni trafił niemiecki kucharz i jedzenie było smaczniejsze od tego poprzedniego. Sadziliśmy ziemniaki do czerwca przez 7 tygodni od wschodu do zachodu słońca. Codziennie były półgodzinne przerwy obiadowe o godzinie 16:30. Musieliśmy jednocześnie zebrać w wioskach wszystkie maszyny rolnicze, które były wysyłane do Rosji. Gdy ziemniaki były posadzone transport jeńców wojennych, którzy pracowali z nami, został wywieziony do Rosji. Zostaliśmy dość nagle zwolnieni. Rano przyszedł rosyjski sierżant i każdemu dał dokument z zapisaną ołówkiem treścią po rosyjsku. To wystarczyło przy wszystkich kontrolach. W czasie naszej 70 km pieszej wędrówki przeszliśmy przez totalnie zniszczone południowe i zachodnie centrum Wrocławia. W tej pustyni gruzu były tylko chodniki na ulicach.

Na początku lipca 1945 roku przyszedłem do domu w niesamowicie spokojnej wiosce. Były tylko kobiety, dzieci i staruszkowie. Radość na spotkanie mojej mamy była bardzo duża. Ojciec, który w styczniu 1945 roku został powołany do Volkssturm, przyszedł trzy tygodnie po mnie z Wrocławia o kulach. Jak wszyscy mieszkańcy Gościsławia powołani do Volkssturmu bronił linii Odry w twierdzy Breslau i został ciężko ranny 1 maja. Być może na jego szczęście, bo inni mężczyźni z wioski, którzy byli w Volkssturmie, po kapitulacji Niemiec zostali wywiezieni do Rosji i od tego czasu ślad po nich zaginął. Z 30-tu zesłanych przez Rosjan z naszej wioski wróciły tylko cztery osoby, 1 kobieta i 3 mężczyzn. Ozima pszenica była już dojrzała. Ponieważ wszystkie prace wykonywaliśmy ręcznie to zebrane plony były niskie. Do transportu zbudowaliśmy platformę z osi bryczki. Platforma była odsłonięta i pchana przez dwie osoby. Dużą część zboża zabrali Rosjanie. Wszyscy mieszkańcy musieli pomagać. Wymłócone zboże Rosjanie od razu wywozili. Nie dostaliśmy zapłaty. Wszystko czego Rosjanie nie zabrali, zostało w polu i spłonęło jesienią. Latem wybuchła epidemia tyfusu. Co dzień umierały dwie lub trzy osoby, starsi ale również i młodzi ludzie. Ponieważ było mało mężczyzn, byłem najbardziej zaangażowany w ich pochowanie. Moja matka też zachorowała i przez długi czas było wątpliwe czy z tego wyjdzie. Latem do naszej wioski przyszli pierwsi młodzi Polacy z prowincji Poznań i z centralnej Polski. Po otrzymaniu instrukcji od milicji, ale również i bez zajmowali domy niemieckie, ale bywało że znikali po ich ograbieniu. Dopiero przesiedleńcy z Polski wschodniej, którzy przybyli z rodzinami i krowami lub koniami, zamieszkali na stałe. Wachlarz Polaków otwierał się na bandytach, a zamykał na bardzo rozsądnych, którzy okazywali zrozumienie dla naszej sytuacji. Moi rodzice musieli zwolnić cały parter. Wszystkie meble, które stały na dole, były używane przez Polaków. Zboże, które zebraliśmy ręcznie, teraz miało nowych właścicieli. Byliśmy pracownikami bez wynagrodzenia. Niektórzy musieli opuszczać swoje domy i szukać innego mieszkania we wsi. Również i te domy były zajmowane przez Polaków i poprzedni właściciele musieli pracować bez zapłaty. W czerwcu 1945 roku, kiedy byłem jeszcze w niewoli, wszyscy mieszkańcy Gościslawia, byli wyprowadzeni przez polską milicję do Złotoryi (Goldberg). W czasie marszu kolumny uchodźców, ich domy były wielokrotnie przeszukiwane przez Polaków, którzy brali to co mogli używać. Wszyscy Niemcy na rozkaz milicji nosili na lewym ramieniu białą opaskę. W październiku 1945 roku zniszczone linie przesyłowe zostały naprawione i wreszcie we wsi była energia elektryczna. Mój ojciec znał się na instalacjach elektrycznych i pomagałem mu w naprawie wielu silników i oświetleń. Staliśmy się „poszukiwanymi specjalistami”, w zimie głodującymi i marznącymi ale przetrwaliśmy. Plotki mówiły, że wszyscy niemieccy mieszkańcy zostaną przesiedleni za linię Odry i Nysy. Nie wierzyliśmy, że te czysto niemieckie obszary będą polskimi. Jednak w czerwcu 1946 roku wieczorem, funkcjonariusze milicji poinformowali nas, że następnego dnia 7 czerwca, rano o godzinie 4-ej musimy być gotowi do wyjazdu z 20 kg bagażu. Dalsze instrukcje były: wszystko co nie może być zabrane musi zostać w mieszkaniu. Nie może być nic zniszczone (przy wyjściu było kontrolowane przez milicję). Klucze musiały zostać w drzwiach i wszystkich szafach. Wysiedleni szli pieszo przez Środę Śląską i dalej 22 km do dworca kolejowego w Szczepanowie. Mogliśmy zabrać ze sobą niewiele, tylko co co można było nieść przez te 22 km. Zawsze będę pamiętał moment, w którym wszyscy po raz ostatni wyszli z własnego domu i wsiedli do ponurego pociągu. Wieczorem kiedy już zostaliśmy załadowani, parę godzin przed odjazdem śpiewaliśmy rodzinne piosenki. To co się w nas działo, człowiek nie potrafi opisać.



Trasa ewakuacji więźniów KL Auschwitz (źródło źródło)

Kolumna więźniów z KL Auschwitz, o której wspomina Bernhard Guske, prowadzona była z Jaworzna. Znajdował się tam podobóz "Neu-Dachs" (VI 1943 - I 1945). Więźniowie pracowali tam w jaworznickich kopalniach węgla kamiennego, oraz przy budowie elektrowni „Wilhelm”, firma: Energie Versorgung Oberschlesien AG. W styczniu 1945 roku stan podobozu wynosił 3664 więźniów. Od 17 do 21 stycznia wyprowadzono z KL Auschwitz i jego podobozów około 56 tys. więźniów w pieszych kolumnach ewakuacyjnych, głównie na zachód, przez Górny i Dolny Śląsk, dwa dni później w transportach kolejowych ewakuowano 2 tys. więźniów z podobozów w Świętochłowicach i Siemianowicach. Główne piesze trasy ewakuacyjne wiodły do Wodzisławia Śląskiego i Gliwic, gdzie wiele kolumn ewakuacyjnych przeformowano w transporty kolejowe. Jedną z najdłuższych tras przebyło około 3,2 tys. więźniów z podobozu w Jaworznie − 250 km do KL Gross-Rosen na Dolnym Śląsku. Kolumny ewakuacyjne miały składać się wyłącznie ze zdrowych, silnych ludzi, zdolnych do odbycia kilkudziesięciokilometrowego marszu, lecz w praktyce zgłaszali się do wyjścia także więźniowie chorzy i wycieńczeni, sądzili bowiem − nie bez podstaw, że ci, którzy pozostaną na miejscu, zostaną zgładzeni. Razem z dorosłymi więźniami wyruszyli w drogę także małoletni więźniowie − dzieci żydowskie i polskie. Na wszystkich trasach esesmańscy konwojenci strzelali zarówno do więźniów usiłujących zbiec, jak i do nie nadążających za współtowarzyszami z powodu wyczerpania fizycznego. Zarówno piesze, jak i kolejowe trasy ewakuacyjne usłane zostały tysiącami zwłok więźniów zastrzelonych oraz zmarłych z wycieńczenia lub przemarznięcia. Tylko na Górnym Śląsku poniosło śmierć około 3 tys. ewakuowanych więźniów. Ocenia się, że w trakcie całej ewakuacji zginęło nie mniej niż 9 tysięcy, a prawdopodobnie do 15 tysięcy więźniów KL Auschwitz. Przemarsze ewakuowanych więźniów nazwano po wojnie „marszami śmierci” (informacje za: www.auschwitz.org) Interesującą rzeczą jest, czy wśród strażniczek SS, które mordowały prowadzone więźniarki, co naocznie widział Bernhard Guske z Gościsławia, znajdowała się m.in. zbrodniarka Irma Grese zwana "Piękną Bestią" ? Faktem jest, że w nocy z 18 na 19 stycznia 1945 opuściła Auschwitz wraz z transportem więźniarek do Ravensbrück, uciekając przed nadciągającą Armią Czerwoną. Jej kochanek arcyzbrodniach dr Josef Mengele, 17 stycznia także wyjechał do KL Gross-Rosen.

Żeński personel SS w obozie KL Auschwitz. Zapewne te same roześmiane "potwory" mordowały bestialsko więźniów na drodze w pobliżu Gościsławia (źródło)

Pfaffendorf (Mielęcin), Lisa (Aloisia) Matthes, urodzona w 1927 roku, córka rolnika Konrada Stillera, relacja z 1995 roku:

Od połowy stycznia 1945 roku przez naszą małą miejscowość wędrowali uchodźcy ze wschodniego Śląska oraz z Kraju Warty. Wielu zatrzymywało się na odpoczynek, więc gospodarstwa były pełne uciekającej ludności i pojazdów. W tym samym czasie nasz ojciec został razem z innymi mężczyznami powołany do Volkssturmu, do obrony Odry pod „Bresa” w północno-wschodniej części powiatu Środa Śląska (Neumarkt). Ponieważ byłam najstarsza z rodzeństwa, teraz spoczywała na mnie wielka odpowiedzialność, i często dzwoniłam do ojca aby się z nim naradzić. Pod koniec miesiąca powinniśmy wyruszyć w wędrówkę z kolumną uchodźców. Ale mężczyźni i ojciec poinformowali nas, abyśmy się wstrzymali dopóki oni nie wrócą i wtedy będziemy mogli jechać razem. 12 lutego 1945 roku do naszej wioski przyszli pierwsi żołnierze rosyjscy i wypędzili nas tego samego dnia. Wzięliśmy pośpiesznie przygotowane pojazdy kolumny. Rosjanie poganiali nas w kierunku zachodnim. W oddalonym o 2 km Rusku zaprzęgi zostały nam odebrane. Tutaj wyglądało to tak jakby wojna toczyła się już wiele tygodni wcześniej. Drogi i pola były zasłane rozjeżdżonymi zwłokami. Przy drodze leżała górna część ciała pana Weißköppel. Musieliśmy iść z podręcznym bagażem do Jaroszowa (Järischau). Tam przeżyliśmy walki o Strzegom (Striegau). Moje rodzeństwo i ja zatrzymaliśmy się na dłuższy czas u sióstr w Jaroszowie. Tam znajdował się rosyjski sztab i musieliśmy wykonywać domowe i kuchenne prace dla Rosjan. 19 marca z powodu groźnej sytuacji na froncie musieliśmy przenieść się do innych mieszkańców Mielęcina (Pfaffendorf), znajdujących się w Wichrowie (Weicherau). Wkrótce wszyscy musieliśmy udać się do Zabłota (Gräbendorf). Mieszkaliśmy tam w Flebbe-Hof (folwark), spalonym przez Rosjan i wykorzystywano nas do wszelkiego rodzaju prac, głównie do usuwania okopów w tylnej strefie walk. Nie dostawaliśmy jedzenia. Na początku kwietnia 1945 roku zostaliśmy przewiezieni z innymi młodymi dziewczętami do dużego gospodarstwa w Pawłowicach (Pannwitz, Kreis Trebnitz). Pracowałam w oborze i przy pracach krawieckich. Po pracy w oborze szyłyśmy jedwabne spadochrony, czerwone spodenki gimnastyczne dla oficerów i profesjonalne suknie z adamaszku. Inni musieli pracować w polu. Mówiło się, że możemy być wszyscy przewiezieni do Rosji. jednak wkrótce nastąpiło zawieszenie broni i nie doszło do tego. W połowie czerwca do Pawłowic sprowadzono do pracy niemieckich jeńców. Mogliśmy wracać do domu. Rosjanie zabrali nas ciężarówką do miejscowości Uraz nad Odrą (Auras an deer Oder), potem siedzieliśmy w łodzi i dalej na pieszo. Dom i budynki gospodarcze moich rodziców w Mielęcinie już nie istniały. Wraz z kilkoma innymi domami zostały spalone pod koniec kwietnia przez Rosjan. Następnie mieszkaliśmy z rodziną Kühnert. Na początku lipca pojawili się Polacy (szabrownicy ?) i wysiedlono nas ze wsi. Poszliśmy do Jaroszowa i wróciliśmy następnego dnia. Jakiś czas temu mieszkańcy byli "ścigani" i teraz mieli niezbędne doświadczenie. W międzyczasie za każdym razem ich domy były plądrowane. Później żyliśmy głównie z ziemniaków, soli, domowej roboty frytek i syropu cukrowego. Poprzez to niedożywienie szybko wybucha epidemia tyfusu. W naszym gospodarstwie w ciągu trzech tygodni zmarła pani Kühnert, jej córka Brigitte i moja 18-letnia siostra Maria. Późną jesienią przybyły do wsi rodziny polskie. Rodzina, którą zakwaterowano u nas, wzięła nas do zbierania pracowicie uprawianych zimowych ziemniaków. Następnie udaliśmy się do krewnych w Kwietnikach koło Bolkowa (Blumenau bei Bolkenhain). Tam nie było obszaru frontowego i oni prowadzili gospodarstwo Polakowi, także zmęczeni mogliśmy nawet zjeść. Mieszkanie z Polakami w Mielęcinie było trudne. Poczuliśmy więc niemałą ulgę od tego polskiego ucisku po wysiedleniu. Moja siostra porwana przez Rosjan w marcu 1945 roku, wróciła z Syberii w 1949 i odnalazła nas w Hameln, gdzie zostaliśmy przesiedleni.


Mielęcin na starej pocztówce z lat 20/30-tych XX wieku (zobacz)

Pfaffendorf (Mielęcin), Barbara Hensel, urodzona w 1926 roku (siostra Lisy Stiller), relacja z 1995 roku:

Po tym jak wysiedlono nas za linię frontu do Zabłota (Gräbendorf), zostałam zabrana wraz z czterema innymi dziewczynami z Mielęcina (Pfaffendorf) przez Rosjan. Musieliśmy iść do Legnicy (Liegnitz) i tam zostaliśmy wszyscy załadowani do otwartych wagonów. W wagonie było około stu stłoczonych osób, kobiet i mężczyzn. Wyjazd do Bytomia na Górnym Śląsku trwał jeden dzień. Byliśmy strzeżeni przez uzbrojonych żołnierzy. W Bytomiu na trzy tygodnie zakwaterowano nas w wielkim więzieniu i przeludnionych celach. Następnie znów załadowano nas do wagonów. Na ścianach tych towarowych wagonów były dla nas drewniane piętrowe prycze, jedna nad drugą. Do jedzenia był tylko twardy suchy chleb i woda. Raz dziennie pociąg zatrzymywał się, ale byliśmy tam pod strażą. Podczas podróży, było wiele zgonów. Ciała były wyrzucone przez Rosjan z pociągu, ale nie pochowane. 8 maja 1945 roku wszyscy musieli wysiąść z pociągu. Ogłoszono, że skończyła się wojna. Mieliśmy nadzieję, że może szybko wrócimy do domu, ale byliśmy w Kopesk koło Czelabińska i wywieziono nas do obozu, gdzie w baraku było około 100 osób. Ogólnie rzecz biorąc, było tam 2200 kobiet. Miałyśmy pracować w kopalni. To było 5 km od obozu i chodziłyśmy tam na piechotę w lecie kiedy było do 50 stopni ciepła, w zimie do 50 stopni poniżej zera. Wyrobisko było głębokie na 200 metrów. Musiałyśmy schodzić po drewnianych drabinkach i wspinać się ponownie. Kiedy w zimie wracałyśmy do obozu, trzymając w jednej ręce nasze narzędzia, a w drugiej bryłę węgla, wilgotne pod ziemią rzeczy, niemal do nas przymarzały. Byłyśmy uznane za internowanych cywilów i tak w przeciwieństwie do jeńców dawano nam rosyjskie pieniądze na żywność. W obozie nie było sklepu, ale można było kupić tylko chleb, kapustę i buraki. Ponadto pieniądze nie wystarczały, przez cały miesiąc. Pracującym z nami po ziemią jeńcom wojennym dawałybyśmy czasem kawałka chleba i ziemniaków w mundurkach, bez tego chyba nikt by nie przetrwał. Tylko raz w roku pozwolono nam na zakupy poza obozem na bazarze ale i tak brakowało nam pieniędzy. Często miałam wysoką gorączkę i w 1948 roku mogłam z transportem chorych zebranym z całej Syberii wrócić do domu. Ponieważ miałam tak wysoką gorączkę, nie pozwalającą na podróż, musiałam tam pozostać.


Niemieccy robotnicy przymusowi przed wejściem do kopalni węgla kamiennego w Kopesk koło Czelabińska, rok 1949 (źródło)

Ossig (Osiek), Maria Scholz, urodzona 1937r., córka rolnika Rudolfa Scholz; napisane w 1954 roku:

Styczeń 1945 roku. Miałam wtedy prawie 8 lat, mój brat Reinhard 5, a brat Hans-Joachim rok. Nadjeżdżały pierwsze transporty z uchodźcami. Do Osieka przyjechała między innymi ogromna kolumna uchodźców z okolic Ścinawy (Steinau an der Oder). Każdemu rolnikowi zostało przydzielonych kilka rodzin. My również dostaliśmy kilka osób, z którymi przez pewien czas tworzyliśmy jedną dużą rodzinę. Kilka dni później przejeżdżał przez naszą wieś długi transport wiozący więźniów (Häftlingen). Jak na tę porę roku ludzie byli niewystarczająco ubrani, wychudzeni i biedni. Prosili o jedzenie i picie, jednakże my nie mogliśmy im pomagać. Biedni ludzie byli bezlitośnie poganiani przez strażników, którzy bili ich w głowę kolbami karabinów. Ostatecznie zostali rozstrzelani. Co 100 m leżało ciało. Gdy transport opuścił naszą wieś, ciała zostały załadowane na wózki, a następnie zakopane w zbiorowej mogile na polu. Nigdy nie zapomnę tego makabrycznego przeżycia. Przez naszą wieś przejeżdżały coraz to nowe transporty uchodźców. Z pobliskiej drogi słychać było warkot jadących czołgów. Z niepokojem obserwowaliśmy nadchodzący front. Zostaliśmy wezwani do opuszczenia domu, jednak nikt przy tak ostrym mrozie nie odważył się go opuścić. Z racji tego, iż ojciec był odpowiedzialny za nadzór nad przejeżdżającymi kolumnami z uchodźcami, nie mógł myśleć o sobie ani o nas. W związku z tym zostaliśmy w domu. W nocy, z soboty 10 lutego na niedzielę 11 lutego rosyjskie czołgi „odwiedziły” naszą wieś. Rabowali domy znajdujące się na początku wioski i gwałcili kobiety. Natychmiast poprosiliśmy o ochronę militarną, zostały zniszczone dwa czołgi, a trzeciemu udało się uciec.

Niemieccy żołnierze pozostali w naszej wiosce. Wszystkie nasze pokoje były zamknięte. Wieczorem tego samego dnia moi rodzice siedzieli w salonie. Gdy rozmowa zmierzała ku zajściom z dnia dzisiejszego, usłyszeliśmy odpowiedź: „Nic się nam się stanie. Mamy czołgi i artylerię, przepędzimy ich”. Niestety uwierzyliśmy im i nie zdecydowaliśmy się emigrować. Termin opuszczenia wioski przełożyliśmy na wtorek 13 lutego. W poniedziałek, 12 lutego o 15:30 miało odbyć się nabożeństwo pożegnalne. Moja mama też tam poszła. Ojciec, jego matka i kilku pomocników zostało w domu, aby załadować wóz z naszymi rzeczami. Nagle na drodze do Strzegomia usłyszeliśmy ryk i huk. Nasz polski pracownik wszedł na strych, aby sprawdzić, co się dzieje. Zbiegł nagle, krzycząc: „To rosyjskie czołgi!” „Szybko do piwnicy” – powiedział ojciec. Od razu pomyślałam, że Joachim śpi jeszcze w swoim łóżeczku. Jak szybko mogłam oderwałam go od poduszki i zaniosłam do piwnicy. Z zewnątrz dobiegały odgłosy strzałów i krzyków, które przysparzały strachu i niepokoju. Następnie usłyszeliśmy ogłuszający hałas, dom zaczął się trząść, szyby z okien wypadły, światło zgasło, posypały się dachówki. Na twarzach dorosłych było widoczne przerażenie. Ojciec wyszedł, żeby sprawdzić, co się stało. Gdy wrócił, powiedział: „ Pocisk uderzył w nasz dom. Dzięki Bogu, dom się nie pali”. Nie zdążyliśmy się uspokoić, gdy do domu weszli pierwsi Rosjanie. Ojciec, pokojówki i służba musieli udać się do kuchni, aby przygotować im jedzenie. Z jadalni dochodziły śpiewy i wrzaski. Rosjanie mieli swoją ukochaną wódkę. My natomiast byliśmy coraz bardziej niespokojni, myśląc o konsekwencjach. Póki co, odpowiadały im nasze zapasy żywności, które mieliśmy ze świniobicia. Później przyszedł Alex, który zażądał dokumentów. Wkrótce pojawił się w rosyjskim mundurze. Walki trwały dalej. Dodatkowe oddziały rosyjskich żołnierzy nadchodziły od strony Strzegomia, a Niemcy starali się im stawiać opór. W tych wszystkich strasznych godzinach myśleliśmy o naszej mamie, która była jeszcze w kościele. Nie wiedzieliśmy nawet, czy kościół, który znalazł się w ogniu krzyżowym, w ogóle jeszcze stoi. W końcu we wtorek 13 lutego wieczorem przybiegła do nas do piwnicy matka. Ona również strasznie to wszystko przeżywała. Po chwili zjawili się Rosjanie, żądając wydania matki, która schowała się w ciemnym kącie. Znaleźli ją, a ojciec próbował ją bronić, lecz został obezwładniony kolbą karabinu. Później musieliśmy posprzątać piwnicę, ponieważ chciał ją zająć oddział. Wzięliśmy tylko wózek i opuściliśmy dom. Rosjanie nie chcieli wypuścić matki, trzymając pistolet przy jej głowie. Jednak po naszych prośbach i błaganiach zgodzili się, abyśmy wszyscy mogli opuścić dom. Chcieliśmy znaleźć schronienie w kościele. Droga tam była przerażająca. Niebo rozjaśniały płomienie ognia. Między wybuchami granatów słychać było skwierczenie ognia. W kościele, przez krótką chwilę mogliśmy odpocząć na ławkach. Jednak niedługo po tym zjawili się Rosjanie przeszukując ławki kościelne. Gdy do nas doszli, wezwali ojca, by z nimi poszedł. Ojciec pożegnał się z nami, mówiąc: „Zostańcie tutaj, żebym was znalazł jak wrócę”. Zostaliśmy tam całą noc, ale ojciec nie wrócił. Rosyjski żołnierz pozwolił nam zamknąć kościół. Zamknęliśmy jedynie boczne drzwi, lecz mimo to Rosjanie wtargnęli i zaczęli do nas strzelać. Przez to, że drzwi były zamknięte, założyli oni, że ukryliśmy niemieckich żołnierzy. Byliśmy w kościele ganiani z kąta w kąt. Przez to, że sprzeciwiliśmy się wydaniu kobiet i dziewczynek, Rosjanie grozili nam rozstrzelaniem. Przez straszne doświadczenia ostatnich dni, pożegnaliśmy się już z życiem i ustawiliśmy się w rzędzie na rozstrzelanie. Jednak zaskoczeni naszą postawą Rosjanie zostawili nas w spokoju. Nad ranem wojska wyruszyły dalej.


Kościół pw. Wniebowzięcia NMP w Osieku. W lutym 1945 roku jego mury dały schronienie mieszkańcom, przed oprawcami spod znaku czerwonej gwiazdy (źródło)

Kilka osób weszło na wieżę kościelną, żeby zobaczyć jak wygląda wieś. Niemal cała wschodnia strona była spalona. Po pięknych gospodarstwach zostały tylko palące się zgliszcza. Około 9 godziny kilka kobiet poszło do domu, aby sprawdzić dobytek. Mama była wśród nich. Tuż przy wejściu do naszego domostwa znalazła martwego ojca. Był on z pewnością zabity poprzez strzał w tył głowy, ponieważ leżał z twarzą skierowaną ku ziemi. Mama wróciła z powrotem do nas do kościoła przekazując nam tę straszną wiadomość. Natychmiast poszliśmy na podwórze i próbowaliśmy wnieść ojca do domu. Niestety jego sztywne ciało było nie do podniesienia. Byliśmy zmuszeni zostawić go na dworze. Kilku sąsiadów wniosło go w czwartek 15 lutego do piwnicy, która była jedynym pomieszczeniem, jakie dało się zamknąć. Owinęliśmy go prześcieradłem. W piątek 16 lutego po południu, wszyscy rozstrzelani na rozkaz Rosjan, zostali przewiezieni na cmentarz i wrzuceni do wspólnego grobu, między innymi jeńcy belgijscy (belgische Kriegsgefangenen), żołnierze Volkssturmu, kobiety oraz rolnicy. My nie mogliśmy wejść na cmentarz. Dwaj rosyjscy żołnierze stali na warcie. Tylko mniej więcej wiemy, gdzie spoczywa nasz ojciec. Po tej tragedii nie wróciliśmy do domu, tylko zamieszkaliśmy w klasztorze Elżbietanek. Dwa razy dziennie chodziliśmy do domu, aby oporządzić bydło. Każdego dnia zwierzęta były spuszczone i musieliśmy je łapać i uwiązywać. Pewnego dnia nie było już koni, a trochę później i krów. Strach nie ustępował. Dookoła wsi Pyszczyn toczyły się jeszcze większe walki, ponieważ na wzgórzu tej wsi stacjonowały niemieckie oddziały, które stawiały opór. Znajdowaliśmy się w samym centrum walki, więc 2 marca musieliśmy opuścić wieś. Mogliśmy wziąć tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Ponieważ potrzebowaliśmy wózka dla mojego młodszego brata, mama zapakowała do niego wszystkie rzeczy. Przenieśliśmy się do odległego na wschód o 15 km małego miasta Kąty Wrocławskie (Kanth). Miasto było opustoszałe. W domach szukaliśmy ubrań i żywności, ponieważ kompletnie niczego nie mieliśmy. Często pomagałam w rosyjskiej kuchni obierając kartofle i otrzymywałam w zamian porządną zupę, chleb, a czasami jakieś mięso na wynos. 9 maja wróciliśmy z powrotem do Osieka. Tutaj poprzez ciągnące się walki było jeszcze większe zdewastowanie i spustoszenie. W piwnicy były zepsute resztki ubitego bydła i świń. Na podwórku leżało zgniłe cielę i koń. Musieliśmy sami wszystko uprzątnąć, żadne drzwi się nie zamykały. Rosjanie plądrowali domy, najgorzej było nocami. Baliśmy się przebywać sami w domu, więc przygarnialiśmy jeszcze wielodzietne rodziny. Spaliśmy wszyscy ściśnięci w jednym pokoju. W ciągu dnia prawie wszyscy mieszkańcy pracowali w polu. Ten, kto nie chciał umrzeć z głodu musiał pracować. W połowie czerwca zachorowała nasza babcia, szybko zmarła – 25 czerwca. Nie zdążyliśmy wrócić z pogrzebu, gdy przyszedł polski żołnierz i zaczął krzyczeć: „Wydano rozkaz, aby wioska została opuszczona w ciągu godziny”. Spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy. Z racji tego, że mamy krewnych w Chwaliszowie koło Wałbrzycha (Quolsdorf bei Waldenburg), chcieliśmy się do nich udać, niestety nie mogliśmy opuścić podwórza tylną bramą. Uzbrojeni żołnierze poganiali nas, aby opuścić posesję główną bramą. Został podstawiony zaprzęg, którym powoził znajomy naszych krewnych z Chwaliszowa. Miał przypięte dwie gwiazdy sowieckie i znał dobrze język polski, więc niepostrzeżenie przedarł się przez wszystkie kontrole. Zapakował nasze rzeczy, mojego młodszego brata oraz starsze osoby, a my jako starsze dzieci musieliśmy za nim biec. Przy polskiej „asyście” ruszyliśmy w drogę w kierunku zachodnim.

W okolicach Budziszowa Wielkiego (Groß Baudiss) nocowaliśmy pod gołym niebem. W Legnicy (Liegnitz) opuściliśmy drogę, a przy Złotoryji (Goldgerg) zastała nas straszna burza. Nocowaliśmy w tartaku. Podczas marszu byliśmy zatrzymywani przez rosyjskich żołnierzy, którzy chcieli wiedzieć, dokąd idziemy. Podczas tych kontroli polscy żołnierze ulatniali się, aby po zakończonej kontroli ponownie do nas wrócić. Po noclegu w Jerzmanicach-Zdrój (Bad Hermsdorf) przechodziliśmy przez duży las, w którym mogliśmy do syta najeść się jagód. My, jako starsze dzieci pokonywaliśmy drogę na pieszo, więc mieliśmy spuchnięte i obolałe nogi. Narzekanie i płacz nic nie dawały, musieliśmy iść dalej. Czwartą noc spędziliśmy w Bielance (Leiterseifen). W dalszej drodze do Lwówka Śląskiego (Löwenberg) otrzymaliśmy rozkaz, żeby zawrócić. Tą samą drogą, którą szliśmy, wracaliśmy z powrotem. W drodze powrotnej nie byliśmy poganiani, częściej odpoczywaliśmy i jedliśmy. 4 lipca wyczerpani dotarliśmy do domu. Znowu wszystko wyglądało strasznie. Wszystko, co zdążyliśmy sobie uzbierać przed „marszem głodowym” zostało splądrowane. Musieliśmy znowu wprowadzić porządek. Dodatkowo przez ten marsz część mieszkańców zachorowała na tyfus, między innymi ja i moja mama. W związku z tym, że nie było lekarza, ani lekarstw, bardzo wielu chorych zmarło. W Osieku było to 47 osób. Zostali pochowani bez trumien, tylko zawinięci w papier i prześcieradła. To, że ja i mama wyzdrowiałyśmy, zawdzięczamy tylko siostrze ojca, która przywiozła z Kłodzka (Glatz) leki i zajmowała się nami. Wyzdrowiałyśmy, natomiast wciąż nam brakowało pożywienia, aby w pełni wrócić do sił. Odżywialiśmy się głównie dzikimi warzywami, ziemniakami, zupą z pokrzywy, szczawiem i mniszkiem. Gdy już wraz z mamą odzyskałyśmy siły, razem z babcią i dziadkiem ubijaliśmy cepami pszenicę i żyto, które następnie mama woziła do młynarza, a z mąki piekliśmy chleb. Pamiętam doskonale smak pierwszej kromki, która wówczas była wytwornym pożywieniem. Mieliśmy zapewniony zapas pszenicy, ponieważ nasza stodoła jako jedna z nielicznych przetrwała ataki i mogła gromadzić plony innych rodzin. Brakowało nam mięsa, a mojemu młodszemu bratu mleka. Był wychudzony. Rodzice mojej matki zabierali mojego brata do kuzynów z pobliskiej miejscowości Chwaliszów. Tam moja ciotka miała krowę, kilka kur i inne artykuły spożywcze. Hans-Joachim odżywiał się tam i dzięki temu przeżył. W październiku 1945 r. zjawiły się w naszej miejscowości rodziny z Polski. Każda rodzina przywiozła jedną, bądź dwie krowy. Do nas wprowadziły się 3 wielodzietne rodziny. W naszym pokoju mieszkało 8 osób. Aby w dalszym ciągu mój brat mógł pić mleko, doiłam krowy polskiej rodziny. Dostawałam za to masło, a czasami nawet obiad. Zimą został wyczerpany cały zapas kartofli, ponieważ Polacy musieli wykarmić swoje krowy. Razem z innymi dziećmi musiałam jeździć do Bukowa, miejsca urodzenia mojej matki i żebrać u jej znajomych. Jednak nie były to wystarczające ilości. Dodatkowo doszły choroby: babcia była chora, ciotka Elizabeth złamała nogę, a Reinhard miał zapalenie opłucnej. By móc wyzdrowieć, potrzebowaliśmy mięsa więc zaczęliśmy strzelać do wróbli i robić na nie pułapki. Wówczas gotowaliśmy kleik z kawałkami mięsa. Ciocia Elizabeth i Reinhard wyzdrowieli, ale stan babci się pogarszał. Zmarła 6 maja 1946r. W Osieku mówiono o wypędzeniu Niemców. Wcześniej, 19 maja byłam u Pierwszej Komunii, która była uroczyście obchodzona. Każda dziewczynka miała białą sukienkę, która w większości składała się z różnych materiałów, a każde dziecko miało świeczkę. Po ceremonii mieliśmy w klasztorze razem z księdzem małą uroczystość. Na tę okazję każda rodzina miała odłożone kilka artykułów spożywczych, z których zostało upieczonych kilka tortów. Pod koniec maja dostaliśmy ostateczny nakaz wydalenia z ojczyzny. Zebraliśmy się rano w Zielone Świątki, mama spakowała najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyliśmy. My, dzieci zostaliśmy wraz z chorymi i starszymi ludźmi wrzuceni na wóz i zawieziono nas na dworzec. Nocowaliśmy w stajni. Następnego dnia kontrola na dworcu trwała tak długo, że dopiero wieczorem wsiedliśmy do pociągu. W jednym wagonie było 36 osób z bagażami. Byliśmy ściśnięci jak zwierzęta, w połowie na leżąco, w połowie na siedząco – dzień i noc z małymi przerwami. Gdy przekroczyliśmy granicę na Odrze i Nysie, wyrzuciliśmy białe opaski – znak rozpoznawczy Niemców. Wciąż jednak obawialiśmy się, że możemy trafić do strefy środkowej. W obozie przejściowym Uelzen zorientowaliśmy się, że jesteśmy w części zachodniej. Otrzymaliśmy pierwsze zaopatrzenie. Masło i kiełbasa były dla nas wielkim skarbem. Nareszcie mogliśmy się też spokojnie wykąpać. Zostaliśmy przekierowani do wagonów osobowych i pojechaliśmy do Hameln, gdzie trafiliśmy do „Domag”. Następnego dnia zarejestrowaliśmy się i otrzymaliśmy przydzielone mieszkanie pod adresem Kaiserstrasse 32. Wszystko toczyło się dalej z Bożą pomocą.


Belgijscy jeńcy wojenni w niemieckiej niewoli. Podobnie umundurowanych mężczyzn rozstrzelano w Osieku w lutym 1945 roku (fot. archiwum autora)

Belgijski udział w II wojnie światowej rozpoczął się 10 maja 1940 roku, kiedy wojska niemieckie zaatakowały kraj, który wcześniej realizował politykę neutralności. Po 18 dniach walki, Belgia poddała się 28 maja i znalazła się pod okupacją niemiecką. W czasie walk w armii belgijskiej służyło od 600 000 do 650 000 żołnierzy (prawie 20% męskiej populacji kraju). Król Leopold III, który dowodził armią, trafił do niewoli i pozostał więźniem do końca wojny. Podczas ofensywy majowej w 1940 roku do niewoli trafiło około 225 000 żołnierzy belgijskich (ok. 30% całej armii), którzy krótko po bitwie o Francję, wywiezieni zostali do obozów jenieckich (Kriegsgefangenenlager) znajdujących się na terenie Niemiec, Austrii i Polski. W niewoli był ok. 145 000 Flamandów i ok. 80 000 Walonów. Dla Niemców, belgijscy więźniowie byli tanim źródłem pracy użytecznym w rolnictwie, fabrykach i w kopalniach. Warunki pracy były zmienne, ale szacuje się, że około 2000 jeńców zmarło w niewoli wskutek chorób i braku opieki medycznej. Z czasem zwalniano coraz większą liczbę więźniów, ale około 64 000 belgijskich żołnierzy w niewoli było jeszcze w 1945 roku. Według szacunków sporządzonych na procesie norymberskim, 53 000 pozostało w obozach pod sam koniec wojny. Wśród więźniów zwolnionych w 1945 roku, jedna czwarta cierpiała na wyniszczające choroby, szczególnie gruźlicę. Wedle wspomnień Marii Scholz: w piątek 16 lutego po południu, wszystkich 21 rozstrzelanych na rozkaz Rosjan, zostali przewiezieni na cmentarz i wrzuceni do wspólnego grobu, między innymi jeńcy belgijscy (belgische Kriegsgefangenen, żołnierze Volkssturmu, kobiety oraz rolnicy. W relacji tej jest wyraźna mowa o jeńcach pochodzenia belgijskiego. Kim byli Ci więźniowie i dlaczego zostali rozstrzelani ? A więc po kolei. Na froncie wschodnim po stronie III Rzeszy walczyły różnego rodzaju cudzoziemskie formacje, z których tworzono zazwyczaj elitarne jednostki Waffen SS. Pośród kolaboracyjnych ochotniczych formacji wojskowych w służbie III Rzeszy był m.in. tzw Legion Waloński (niem. Wallonische Legion), złożony z belgijskich Walonów. W maju 1943 roku liczebność Legionu osiągnęła 1,6 tys. ludzi. Na wyróżniający się w ciężkich walkach Legion Waloński zwrócił też uwagę Reichsfuhrer SS Heinrich Himmler. W rezultacie w czerwcu Legion został wydzielony z Wehrmachtu i przekazany do Waffen-SS, a następnie przeorganizowany w SS-Freiwilligen Sturmbrigade „Wallonien”. 5 Ochotniczą Brygadę Szturmową SS, którą wysłano w listopadzie 1943 roku na Ukrainę, gdzie walczyła u boku dywizji "Wiking". Zmasakrowana w ciężkich walkach w kotle czerkaskim brygada została wycofana zimą 1944 roku do Niemiec. W lipcu brygadę wysłano do Estonii, skąd jej resztki ewakuowano do Niemiec w październiku i przystąpiono do tworzenia 28. Ochotniczej Dywizji Grenadierów SS (1 walońska) "Wallonien". W lutym 1945 roku nieskompletowaną jednostkę skierowano na Pomorze, w okolice Stargardu Szczecińskiego, gdzie walońscy esesmani po raz kolejny ponieśli ogromne straty. Jednostka ta skierowana na Pomorze, była jeszcze w trakcie reorganizacji i rozwinięcia ze szczebla brygady do szczebla dywizji. Liczebnie bardzo słaba, na początku lutego 1945 liczyła nieco ponad 4000 żołnierzy, natomiast w momencie wejścia do walki pod Dąbiem ok. 1200 żołnierzy. Siedmiuset pozostałych przy życiu Walonów ewakuowano do Danii, gdzie zastał ich koniec wojny. Inną kolaboracyjną formacją była 27. Ochotnicza Dywizja Grenadierów Pancernych SS (1 flamandzka) "Langemarck. powstała w październiku 1944 roku z rozwinięcia istniejącej od 12 miesięcy 6 Ochotniczej Brygady Szturmowej SS "Langemarck", utworzonej z mniejszych flamandzkich jednostek Waffen-SS. Brygada "Langemarck" walczyła na Ukrainie i w Estonii, zbierając świetne opinie niemieckiego dowództwa. Odcięta w Kurlandii została w październiku 1944 roku wycofana do Niemiec i tam rozbudowano ją w dywizję poprzez wcielenie w jej skład flamandzkich jednostek Organizacji Todt, NSKK, NSFK. W lutym 1945 dywizja trafiła w okolice Szczecina, gdzie walczyła z Armią Czerwoną. Została rozbita podczas obrony linii Odry. Jej resztki wycofały się do Berlina, gdzie zostały zniszczone. Reasumując fakty, wykluczyć należy, że rozstrzelanymi w Osieku jeńcami belgijskimi, byli żołnierze tej narodowości, którzy służyli w 27 i 28 dywizji Waffen SS, gdyż jednostki te brały udział w walkach na Pomorzu. Raczej nie ma wątpliwości, że Belgowie przebywający w lutym 1945 roku w niemieckim Ossig, trafili do niewoli 5 lat wcześniej i tutaj wykonywali określone prace rolniczo-gospodarskie. Czy byli jeńcami przewiezionymi tutaj z pobliskiego Żarowa, gdzie w Arbeitskommando 1196, było ich ok. 200 ?? Trudno wskazać dzisiaj obóz macierzysty oraz dokładną liczbę tych nieszczęśników, którzy nadal spoczywają na cmentarzu w Osieku. Z wykazu zamieszczonego na stronie www.denkmalprojekt.org, wynika że między 12 a 15 lutego 1945 roku w Osieku zamordowanych zostało przez Rosjan 9 osób (4 kobiety i 5 mężczyzn). Relacja Marii Scholz mówi o 21 rozstrzelanych osobach. Czy zatem wśród nich było aż 12 jeńców belgijskich ? Pytaniem jest także powód ich egzekucji. Domniemywać można, że Rosjanie, mogli uznać ubranych w obce mundury i mówiących niezrozumiałym językiem mężczyzn za cudzoziemskich żołnierzy Waffen SS. Z kolei środki ostrożności przy ich pochówku w postaci strażników stojących na warcie przy cmentarzu, mogą wskazywać, iż doskonale zdawali sobie sprawę kogo rozstrzelali, dlatego też ukryli miejsce ich pogrzebania. Z pewnością wrócimy jeszcze do tematu tej zagadkowej zbrodni wojennej.

Sasterhausen (Zastruże) Marianne Westphal i Hildegard Maas, córki leśniczego Bruno Heinischa, relacja z 1994 roku:

W dniu 9 lutego 1945 roku nasz ojciec Bruno Heinisch w pośpiechu musiał pójść o godzinie 8-ej rano do właściciela ziemskiego Grafa von Keyserlingk. Obecny był tam również burmistrz Hünert. Niedługo później, o godzinie 10-tej, nakazano wszystkim „ pakować się ! ", ponieważ tego samego dnia, jeśli to możliwe, wszyscy mieszkańcy powinni wyruszyć w kolumnie ze względu na zbliżający się front. Wozy konne i samochód, zostały dostarczone przez Keyserlingka. Ojciec był odpowiedzialny za nadzór nad kolumną. Niektórzy pracownicy zaopatrujący stada zwierząt pozostali do 12 lutego. O godzinie 13-tej większość mieszkańców opuściła wioskę, starcy i dzieci w pojazdach, inni na rowerach lub pieszo. Kolumna dotarła do Komorowa koło Świdnicy (Cammrau bei Schweidnitz) gdzie wszystkich zakwaterowano na nocleg w pustych klasach lekcyjnych szkoły i w owczarni. W dniu 12 lutego, wieczorem przybyli spóźnieni, np. handlarz węglem Paul Babucke z rodziną na konnym wozie. Po 10 dniach dalszej wędrówki kolumna dotarła do Walimia (Wüstewaltersdorf) w Górach Sowich. Byliśmy w robiącej dużej wrażenie fabryce. Było to miejsce wykonywania różnego rodzaju prac. Zaprzęgi konne musiały wrócić na pozycje polowe (front) koło Świdnicy. 8 maja 1945 roku ludzie znów byli zmuszeni iść w kolumnie. Ponieważ Rosjanie rozpoczęli kolejny atak i poszli nad Łabę. Można było wtedy przesunąć się mozolnie do przodu w kierunku Wałbrzycha (Waldenburg). Ulice były zapchane uciekającym wojskiem (chodzi o Niemców). W późnych godzinach popołudniowych ucieczka była zakończona. Przed nami byli Rosjanie. Tak jak wcześniej, przed rozstrzelaniem mogliśmy szukaliśmy ratunku jedynie w lesie. Powrót do domu w Zastrużu odbywał się bocznymi drogami z noclegami w wąwozach. Ponieważ zniszczono most Jana "Johannisbrücke" (most na Strzegomce w Zastrużu), a droga przez Górę Krukowską (Raabenberg) była zaminowana, musieliśmy jechać ostatni kawałek przez Pyszczyn (Pitschen) i "Leppegraben" (?). W dniu 12 maja, byliśmy z powrotem w domu. To wyglądało strasznie: splądrowane, spalone domy, brudne, nie do opisania ! Mama chciała wracać. Powiedziała, że nie będzie w stanie przywrócić domu do czystości. Jednak wojna się skończyła i tak mieliśmy nadzieję na pokój i powrotu starego porządku. Wysiedlenie ludności niemieckiej trwało w Zastrużu od 11 czerwca 1946, do 12 maja 1947 roku. Pierwsza grupa trafiła do obozu dla przesiedleńców "Ulezen" w brytyjskiej strefie okupacyjnej. Pozostali mieszkańcy po dwóch nocach spędzonych w Kostomłotach (Kostenblut) z dworca w Szczepanowie (Stephanshain) trafili do obozu tymczasowego (zbiorczego) "Wartha" koło Eisenach w sowieckiej strefie okupacyjnej.

Składamy podziękowania dla pana Marka Mazura, administratora portalu www.osiek.info.pl za pomoc w realizacji tematu, cenne informacje oraz tłumaczenie części dotyczącej Osieka

 

Opracowanie
Bogdan Mucha